Temat wysokiej inflacji zdominował obecnie debatę publiczną i wygląda na to, że może stać się głównym tematem przyszłorocznej kampanii wyborczej. Problem jest niezwykle nośny polityczne, bo przecież dotyczy przeważającej większości wyborców i można dzięki niemu zdobyć mnóstwo głosów. Strona rządząca jest w tej sytuacji łatwym celem i nie ma zbyt wielkiego pola do manewru. To rządzący są odpowiedzialni za stan gospodarki i finanse obywateli, to ich decyzje wpływają na politykę fiskalną i monetarną. Próba zrzucania z siebie winy i obarczanie za wysoką inflację czynników globalnych, może koniec końców zostać uznana za nieporadność i brak pomysłu na rozprawienie się z tym problemem.
Strategie poszczególnych stron sceny politycznej są tu dość klarowne. Partia rządząca nie może przyznać się do błędów w zarządzaniu gospodarką, nawet jeśli takowe wystąpiły i będzie zaciekle bronić tezy o zewnętrznych czynnikach proinflacyjnych, takich jak pandemia, czy wojna na Ukrainie. Natomiast partie opozycyjne będą piętnować obóz rządowy za nieudolne gospodarczo decyzje i prowadzenie polityki psucia pieniądza. Konfliktowi politycznemu wokół inflacji pomaga emocjonalna atmosfera, która wynika z podwyżek cen podstawowych produktów, a także drożejących rat kredytów, ze względu na rosnące stopy procentowe. Wyborcy są zdruzgotani panującą drożyzną i coraz mniej stabilni finansowo. Naturalnym jest, że szukają winnych owej dyskomfortowej sytuacji, do której nie byli przyzwyczajeni od wielu lat. Pierwszym winowajcą w takiej sytuacji jest zawsze rząd, więc jeśli rząd nie radzi sobie z problemem, to alternatywą będzie dla nich inny rząd. Opozycja ma tutaj bardzo szerokie pole do popisu, może uderzać ze wszystkich dział, krytykować i proponować nowe rozwiązania. Na razie ogranicza się głównie do krytyki, z jakimiś ekonomicznie rozsądnymi rozwiązaniami jest już gorzej. Tutaj zresztą wielkiego pola do manewru nie ma, głównym sposobem walki z inflacją jest podnoszenie stóp procentowych przez bank centralny i zamrożenie wydatków przez sektor publiczny, bądź ich zmniejszenie. Żadna z partii opozycyjnych nie próbuje nawet głosić, że jest za takimi rozwiązaniami. Co więcej, główna partia opozycyjna, proponuje podwyżkę zarobków sfery budżetowej aż o 20%, co byłoby z punktu widzenia ekonomii dość drastycznym dolaniem oliwy do ognia. Z inflacją więc trzeba uważać, jest to temat nośny, ale skomplikowany i niewygodny do podejmowania. Krytyka rządu i samej inflacji jest populistyczna, łatwa do realizowania, natomiast proponowanie rozwiązań jest już kosztowne wizerunkowo, przy założeniu kierowania ich do szerokich mas odbiorców. Trudno przecież przekonywać rozbudzone konsumpcyjnie społeczeństwo do ograniczania wydatków, zamrożenia pensji i zwolnień grupowych w wielu instytucjach państwowych. Partie opozycyjne raczej ograniczą się zatem do krytyki rządu, licząc na to, że to wystarczy do zjednania sobie wyborców.
Rząd stara się pokazać, że pomaga obywatelom w tym trudnym czasie, jednak jego działania są przeciwskuteczne. Obniżanie podatków, wypłaty dodatkowych emerytur, czy wakacje kredytowe, będą miały efekt proinflacyjny. Pokazuje to tylko jak trudno zejść z drogi populizmu i rozdawnictwa, jeśli już się raz na nią weszło. W dalszych etapach trzeba po prostu rozdawać więcej i więcej, zgodnie z keynesowskim modelem ekonomii, który w latach 70. doprowadził do kryzysu ekonomicznego i stagflacji. Obecnie dodruk pustego pieniądza na szeroką skalę i mnożenie wydatków socjalnych także będą miały podobny efekt. Wygodnym dla rządu jest jakiś zewnętrzny kryzys, typu wojna na Ukrainie, na który można zrzucić odpowiedzialność za swoje błędne ekonomicznie decyzje. Taka strategia, przy jednoczesnym dofinansowywaniu z publicznych pieniędzy swojego elektoratu, może obowiązywać do samych wyborów. Wątpliwe czy wystarczy to do utrzymania władzy, szczególnie jeśli inflacja będzie narastać, a z nią niezadowolenie społeczne.